Rozmowa
z Łukaszem Sękowskim, byłym obrońcą Resovii, który został
funkcjonariuszem straży granicznej.
Pożegnał się z Resovią i, przynajmniej na pół roku, z poważną
grą w piłkę. Były obrońca „pasiaków” Łukasz Sękowski za kilka dni
przywdzieje mundur straży granicznej.
- Oglądał pan serial „Wataha”?
- Wataha? Słabo kojarzę.
- Myślałem, że pan zna. W końcu zacznie pan niebawem życie
funkcjonariusza straży granicznej.
- To nie film zainspirował mnie do zmiany zawodu. Szukałem stabilizacji,
a praca mundurowa to pewny pieniądz. Robiłem w życiu różne rzeczy.
Pracowałem na etacie, byłem agentem ubezpieczeniowym, prowadziłem i
nadal prowadzę swoją działalność gospodarczą. Z kolei w klubach ciągle
zdarzały się poślizgi w wypłatach. Miałem już tego dość. Nie jestem
młodzieniaszkiem, muszę zadbać o swoją przyszłość. Praca w straży to
praca z ludźmi, a ja lubię poznawać nowe osoby. Tam też, podobnie jak na
boisku, trzeba stanowić zgraną drużynę.
- Bohaterowie „Watahy” działają w Bieszczadach, wykonując pracę
odpowiedzialną, ale i niebezpieczną. Nie boi się pan?
- Bez przesady. Przy granicy z Ukrainą zdarzają się niebezpieczne
sytuacje, lecz są to raczej pojedyncze przypadki. Poza tym trochę czasu
upłynie, zanim zostanę wrzucony na głęboką wodę. Zdobycie wszystkich
uprawnień potrwa. No i na razie w Bieszczady się nie wybieram.
- Gdzie będzie pan służył?
- Lada dzień wyjeżdżam na półroczne szkolenie, najprawdopodobniej do
Lubania na Dolnym Śląsku. A potem Chełm, tam złożyłem „papiery”.
- Ponoć starał się pan o tę pracę od dłuższego czasu?
- Od października 2014 roku. Samo selekcjonowanie jest bardzo
restrykcyjne. Trzeba przejść badania wariografem i testy psychologiczne.
Na szczęście z moją głową wszystko jest w porządku (śmiech). Oczywiście
najlepiej wypadłem na egzaminie sprawnościowym. Dwadzieścia lat ganiania
za kawałkiem skóry zrobiło swoje.
- Piłki nożnej nie będzie panu brakować?
- Już mi żal. Piłce poświęciłem całe swoje życie! Ale nie żegnam się
definitywnie. Po sześciu miesiącach poszukam sobie klubu, żeby brzuch
nie rósł (śmiech). Będę miał lekko ponad trzydziestkę, a to nie czas na
wieszanie butów na kołku.
- Spędził pan w Resovii półtora roku. Co pan zapamięta z pobytu
w tym klubie?
- Drużynę! Atmosfera w szatni była wyjątkowa. Tworzyliśmy kolektyw bez
względu na to, co się działo w klubie. To rzadkość, proszę mi wierzyć.
foto: P. Bialic (Super Nowości)
- Może pana ocena wynika z faktu, iż przed Resovią grał pan w
prowincjonalnych zespołach z Szarowoli, Starego Zamościa i Tomaszowa
Lubelskiego?
- Tu chodzi o ludzi, bo to oni tworzą atmosferę. Świetnie się
dogadywaliśmy, nie było zgrzytów, zostawiam w Rzeszowie wielu
przyjaciół. Grałem też w większych klubach, w mocnym Hetmanie Zamość,
Zawiszy Bydgoszcz czy Odrze Opole i pamiętam, że jako młody zawodnik nie
mogłem tak swobodnie porozmawiać ze starszyzną. Szatnia była raczej
podzielona.
- O plusach już było, a czego panu najbardziej żal?
- Do dzisiaj nie mogę darować sobie porażki w dwumeczu z Kotwicą
Kołobrzeg i straconej szansy na awans do drugiej ligi. Zakończony
niedawno sezon też pozostawił niedosyt. Byliśmy blisko mistrzostwa
trzeciej ligi, ale pokpiliśmy sprawę, gubiąc punkty w drugiej rundzie.
- Zagrał pan w 42 meczach, uzbierał 8 żółtych kartek, ale gola
pan nie zdobył. Jak to możliwe?
- Ha, sam chciałbym wiedzieć! Bardzo się starałem, w ostatnim meczu
robiłem wszystko, by strzelić gola, ale piłka jakoś nie chciała trafić
mnie w głowę. Jestem obrońcą, który rzadko podłącza się do akcji
ofensywnych, lecz to w sumie kiepskie usprawiedliwienie. W moim
przypadku chcieć nie znaczy móc (śmiech).
Mało kto pamięta, że zanim trafił pan na Wyspiańskiego, był
sprawdzany przez Stal Rzeszów. Dlaczego nie został pan piłkarzem
biało-niebieskich?
- Po rozstaniu z Tomasovią przyjechałem do Rzeszowa, ale długo nie
mogłem znaleźć klubu. Myślałem nawet, że odstawię piłkę. Pytałem w
Izolatorze Boguchwała, trafiłem też do Stali, gdzie znałem trenera
Krzysztofa Łętochę. Przystałem na ich warunki, lecz strasznie długo się
zastanawiali i nie wiedziałem, na czym stoję. W końcu trener Tomasz
Orłowski dał mi namiary na szkoleniowca Resovii Romana Borawskiego, ten
potrzebował obrońcy i w ten sposób zostałem „pasiakiem”. Z perspektywy
czasu muszę przyznać, że to był najlepszy wybór.
- Pochodzi pan z Zamościa, jednego z najpiękniejszych polskich
miast. Jak na jego tle wypada stolica Podkarpacia?
- Rzeszów jest ładny i świetnie położony. Czytałem ostatnio, że po
Warszawie to miasto z największymi perspektywami. Ludziom dobrze się tu
żyje, mnie również.
- Mamy wakacje. Wybiera się pan gdzieś na krótki urlop?
- Niestety, nie. W poniedziałek wyjeżdżam na szkolenie do straży, poza
tym muszę pilnować interesu. Razem z przyjacielem posiadamy w centrum
Rzeszowa apartament do wynajęcia. |