Trener
Resovii Tomasz Tułacz o zespole, który walczy w każdym meczu, zaufaniu kibiców i
nad wyraz częstym świętowaniu awansów.
- Ponoć nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Pan wszedł i nie zatonął. Ba, dobrze na tym wyszedł!
- Wszedłem do tej rzeki, bo ją dobrze znałem. Zdecydowałem się i nie żałuję.
Potwierdziło się, że sumienna praca przynosi określony wynik.
- Tamta Resovia Tomasza Tułacza awansowała do II
ligi, ale stylem nie zachwycała. Dziś jest nieco inaczej. Drużyna próbuje grać
ładnie dla oka i skutecznie. Co się w ciągu tych trzech lat zmieniło? Ma pan
lepszych wykonawców czy też sam dojrzał jako trener?
- Tamtejszej Resovii przypięto łatkę, a wynikało to z tego, że kibice i
dziennikarze oglądali mecze w Rzeszowie, na fatalnej, najgorszej w lidze
murawie. To boisko wymuszało określony sposób gry, ale na wyjazdach było już
znacznie lepiej. Pokazywaliśmy futbol ofensywny, biliśmy rywali po 4-0. Dziś
zmienił się system gry, zespół jest inaczej ustawiony. Bardzo duży nacisk
kładziemy na jakość, nie zawsze wszystko wychodzi, lecz w wielu meczach
dawaliśmy kibicom satysfakcję nie tylko z powodu samych zwycięstw, ale i stylu w
jakim je osiągaliśmy.
- Kilka lat temu musiał pan przekonywać kibiców do
siebie, a i tak pozostawał człowiekiem z zewnątrz, “tym z Mielca”. Teraz cieszy
się pan dużo większym zaufaniem.
- Wiadomo, że trenera bronią wyniki. Jednak kibice chyba docenili ciężką pracę
zespołu i to, że w tych trudnych dla klubu czasach nie poddaliśmy się. Wrócił
słynny resoviacki charakter, a kibice byli tej jesieni naszym dwunastym
zawodnikiem. Świadomie podkreślam to na każdym kroku.
- Na pewno nie zaszkodziły panu derby Rzeszowa…
- Z sześciu meczów ze Stalą pięć razy wygrałem i raz zremisowałem. Mamy sposób
na rozgrywanie derbów i przykre jedynie, że rywale nie zawsze potrafią się
pogodzić z porażką, doszukując się podtekstów.
- Za wami nad wyraz udana runda, ale zabawa na całego
rozpocznie się wiosną. Prosi pan, by nie pompować balonu, jednak 2 punkty straty
do miejsca dającego awans muszą działać na wyobraźnię kibiców.
- I bardzo dobrze! Niech wszyscy, którym dobro Resovii leży na sercu, mają
ambicję, by zmieniać rzeczywistość. Sęk w tym, że w klubie należy uporządkować
pewne rzeczy. O wyniki łatwiej, jeśli jest stabilizacja. Same pieniądze sukcesu
nie gwarantują, ale pozwalają na spokojną pracę. Pragnę tylko przypomnieć, że
obejmowaliśmy zespół w trudnym momencie. Mieliśmy raptem miesiąc na zmianę
ustawienia i wkomponowanie nowych młodzieżowców.
- Ma pan młody zespół. Nie obawia się pan, że w
rundzie rewanżowej źle zniesie presję?
- Piłkarze na dorobku też muszą sobie radzić z oczekiwaniami kibiców. Ale
powtarzam: my nic nie musimy, my możemy.
- Gdyby jednak udało się panu awansować, wywinąłby
pan numer, że ho ho! Najpierw promocja do drugiej, potem do pierwszej ligi. A z
drugiej strony, od najmłodszych lat cieszył się pan z awansów. Jeszcze jako
junior, w 1987 roku, wrócił pan ze Stalą Mielec do ekstraklasy.
- Nie chcę rozbudzać nadziei, bo sport jest nieprzewidywalny. Ale szczęście mam!
Jako 17-latek awansowałem ze Stalą Mielec do ekstraklasy. Za chwilę przeniosłem
się do Stali Stalowa Wola i tam też świętowałem wejście do elity. Z Tłokami
Gorzyce awansowałem do drugiej ligi, natomiast nigdy nie zaliczyłem spadku. Już
będąc trenerem, utrzymałem Stal Mielec w trzeciej lidze, choć zespół składał się
z juniorów, a budżet był na poziomie… 8 tysięcy zł miesięcznie. Sprzedać panu
jeszcze jedną ciekawostkę?
- Proszę uprzejmie.
- Będąc trenerem Resovii nie przegrałem w Rzeszowie meczu o punkty. Poległem
jedynie 2-3 w Pucharze Polski z Okocimskim Brzesko.
- Zauważyliśmy z kolegami po fachu, że zmienił pan
stosunek do dziennikarzy. Jest pan otwarty, sypnie dowcipem.
- Każdy trener się rozwija, ja też. Dziś inaczej postrzegam pracę mediów i już
wiem, że sportowcy i dziennikarze nie mogą bez siebie funkcjonować.
- Z czego w tej rundzie był pan najbardziej
zadowolony?
- Z tego, że z budowanym naprędce zespołem tak szybko znaleźliśmy wspólny język.
A łatwo nie było, bo zawodnicy przyzwyczajeni byli do innych relacji. Dziś mogę
zdradzić, że w pewnym momencie tarło, ale w końcu się dotarło. Cieszę się też,
że tak wielu młodych piłkarzy wykorzystało swoją szansę. Przy okazji deklaruję,
iż będę się starał wprowadzać do pierwszego zespołu obiecujących juniorów.
- Co zrobić, by Resovia była jeszcze mocniejszym
zespołem?
- Na pewno potrzebny nam jest napastnik, który obudzi konkurencję na tej
pozycji. Jesteśmy blisko pozyskania kogoś takiego. Zespół funkcjonuje
przyzwoicie i nie zamierzamy dokonywać większych zmian. Nie będzie też, o czym
już mówiłem, kominów płacowych.
- Muszę pana spytać o pieniądze…
- Wiedziałem (śmiech).
- A zatem – to dziś najpoważniejszy problem Resovii?
- Myślę, że duży problem. Widzę jednak, że nasi szefowie robią co mogą, by klub
wyszedł na prostą. Oby im się udało.
- We wtorek długo pan rozmawiał z prezesami. Usłyszał
pan jakieś konkrety? Pytam, bo obiło mi się o uszy, że do końca roku działacze
zamierzają wypłacić piłkarzom wszystkie zaległe pensje.
- Działacze rozmawiają z zawodnikami, widzę obopólną chęć porozumienia i wierzę
głęboko, że te drażliwe i jednak delikatne sprawy zostaną załatwione pozytywnie.
- Rzut oka na to, co dzieje się w I lidze ze
stabilnymi skądinąd Okocimskim i Stomilem, każe zadać pytanie o sens pchania się
do wyższej klasy, gdy kuleją organizacja i finanse klubu.
- Nie chodzi o to, by płacić piłkarzom krocie, ale by pensja była co miesiąc, o
tej samej porze. To jest ta stabilność, do której powinniśmy dążyć. Słowem,
lepiej mniej, ale regularnie.
- Na koniec z nieco innej beczki. Pańscy podopieczni
znają pana piłkarską przeszłość? Wiedzą, że wystąpił pan w 130 meczach
ekstraklasy, był o krok od wyjazdu na igrzyska w Barcelonie, a w Stali Mielec
grał u trenera Franciszka Smudy?
- Nie jestem pewien… Ale gdy mamy luźniejsze zajęcia i kopię razem z nimi, chyba
widzą, że nie siedziałem na ławie. |